wtorek, 12 lutego 2013

Jak smakują Dolomity...

Powroty do szarej rzeczywistości są trudne... Zwłaszcza, jeśli wraca się z Włoch. Ostatni tydzień spędziłam w cudownej Italii, a dokładnie na pięknych stokach w samym sercu Dolomitów. Val di Fassa to raj na ziemi - puste stoki, pełno śniegu, piękna pogoda i znakomita kuchnia. I właśnie dolomickim potrawom poświęcam pierwszy post po przerwie.

Val di Fassa leży na północy Włoch w regionie Trydent-Górna Adyga. Kuchnia tych okolic łączy w sobie elementy powszechnie kojarzone z typowymi włoskimi potrawami z elementami charakterystycznymi raczej dla kuchni austriackiej. W efekcie restauracyjne menu obfitują w ciekawe potrawy wśród których każdy - zarówno zatwardziały mięsożerca, jak i miłośnik dań bezmięsnych - znajdzie coś dla siebie.

Ja należę raczej do tej drugiej kategorii, choć przyznam, że nawet na mnie widok tagliere ladino - "deski ladyńskich dobroci" - robił wrażenie. Wprawdzie ze znajdujących się na niej wędlin próbowałam tylko cieniutkiego prosciutto crudo (uprzednio pozbawiając szynkę pasków białego tłuszczu), ale wszyscy inni zachwycali się każdym rodzajem mięsiwa. Ja natomiast zajadałam się formaggi - roladkami z sera koziego oraz innymi regionalnymi serami, których nazw niestety nie znam, a także marynowanymi grzybkami leśnymi. A wszystko to zagryzane moimi ukochanymi paluszkami grissini.


Po antipasti czas na dania główne (w tym miejscu mieszają się primi i secondi). Właśnie tutaj najlepiej widać niezwykłe bogactwo dolomickiej kuchni. Dla mnie - miłośniczki makaronów, klusek, pierogów, ryżu i kasz, w dodatku mającej problemy z podejmowaniem decyzji - codzienny wybór dania był bardzo trudny... Siedem kolacji to zdecydowanie za mało, żeby spróbować każdego dania, które w karcie brzmiało tak apetycznie. Podróżowanie w grupie na szczęście ułatwia kosztowanie różnych potraw - wszystkie widelce wędrują przez stół ponad talerzami, każdy próbuje nadziać kawałek dania swojego współbiesiadnika (który nierzadko broni się przed intruzami własnym widelcem) i w rezultacie ma się szerszy ogląd na różne potrawy. 

Dzięki temu udało się nam zamówić wszystkie trzy dania z grupy primi piatti direttamente dalla cucina della nonna, czyli prosto z babcinej kuchni. Były to trzy różne wariacje na temat dużych klusek. Jedna z wersji to canederli di patate al cuore di formaggio con concasse di pomodoro e basilico - dwie okrągłe kluchy przygotowane na bazie ziemniaków i nadziane ciągnącym się serem, podane na salsie ze świeżych pomidorów z bazylią. Drugie danie nazywało się "tre canederli" i składały się na nie trzy różne canederli: ze szpinakiem, speckiem i serem. Podobno kula szpinakowa biła na głowę pozostałe, podczas gdy kluska ze speckiem wypadła najsłabiej. Ja natomiast byłam w stu procentach zachwycona swoim wyborem, czyli gnocchi di polenta ripieni di formaggi caprini, pomodoro e ricotta affumicata. Pod pięknie brzmiącą nazwą kryły się dwie duże kluski z polenty nadziane kozim serem i ricottą, podane z sosem pomidorowym, rukolą i bułką tartą. Idealne połączenie smaków! Mimo iż zamawiałam je dwa razy i starałam się dokładnie przeanalizować każdy kęs, nie jestem pewna, czy uda mi się je odtworzyć w domu... Ale na pewno będę próbować!


Jeśli chodzi o potrawy mięsne, to ulubioną pozycją w menu było danie rosticciata di contadino, czyli jednogarnkowe danie na bazie mięsa i ziemniaczanych talarków, z grzybami i cebulą, podane na żeliwnym gorącym talerzu. Fani ciężkich, treściwych dań zajadali ten "wiejski talerz" z wyrazem zachwytu na twarzy. Ochy i achy zebrały również: cielęcina podana w towarzystwie szpinaku i placków ziemniaczanych z kminkiem, piatto del montanaro z topionym serem, jajkiem sadzonym na specku, i podsmażanymi ziemniakami oraz duszony schab podany z ciepłą (!) sałatką z ziemniaków i jabłek. Powyższe dania to nie moje smaki, więc nie zdecydowałam się ich spróbować. Zjadłam natomiast roladkę z surowego mięsa nadziewaną farszem serowym z rukolą podaną na sałatce z marchewki - i tutaj mogę z czystym sumieniem powiedzieć: buonissimo!


Inne dania, na które warto zwrócić uwagę to m.in. spaghetti di matt con carbonara vegetariana - bardzo dobra pasta, przygotowana zupełnie inaczej niż moja wersja carbonary wegetariańskiej, bo bez dodatku groszku, za to z drobno siekaną marchewką, szczypiorkiem i szalotką. Ciekawym, choć "niewyględnym" (i podobno dość specyficznym pod względem smaku) daniem był makaron tagliatelle barwiony jagodami w sosie mięsnym z sarniny, z kawałkami wędzonej ricotty. Na pochwałę zasłużył świeży grillowany pstrąg (trota). Mnie bardzo smakowała sałatka z plastrami wędzonej piersi z gęsi podana z orzechami włoskimi, pomidorkami koktajlowymi i cieniutkimi jak papier plastrami jabłek. Lekka i idealnie skomponowana potrawa.


Hitem wyjazdu (ogłoszonym niemal jednogłośnie) zostało natomiast spaghetti con le cozze przygotowane na nasze specjalne zamówienie. To danie stanowi najlepszy dowód na to, że dobre frutti di mare można zjeść nawet z dala od morza (zarówno pod względem odległości, jak i wysokości - Pozza di Fassa leży na wysokości ponad 1400 m). I choć uważam, że moje spaghetti z mulami jest niczego sobie, to wersja przygotowana przez cuoco Massimo z Ristorante Vidor jest dla mnie obecnie wzorem do naśladowania (pierwsze próby zamierzam podjąć już niebawem).


Zakończenie nieprzyzwoicie smacznych kolacji nieodmiennie stanowiło espresso. Chyba nigdy nie przestanę się dziwić (i smucić), jak to jest możliwe, że we Włoszech kawa wszędzie i zawsze jest perfekcyjna... A co jest najlepszym towarzyszem idealnej kawy? Oczywiście idealne tiramisu! Nie jestem w stanie zliczyć, ile porcji tego deseru próbowałam w swoim życiu. Czasem trafiałam na wersje zupełnie niezjadliwe, często na dobre, niekiedy na wspaniałe. Tiramisu z poniższego zdjęcia to król wszystkich tiramisu. Doskonałe pod każdym względem - słodkości, konsystencji, nasączenia kawą... Tiramisu całego świata, patrzcie i uczcie się!


Warto zaznaczyć, że w regionie Trydent-Górna Adyga smakowite przysmaki można spotkać również w rifugi na stokach narciarskich. I tutaj także działa zasada "dla każdego coś miłego". Bardzo wygłodniali narciarze mogą przebierać w różnych pastach, panini i zupach oraz spróbować charakterystycznej dla północnych Włoch polenty - potrawy z mąki kukurydzianej w formie półpłynnej kaszy lub grillowanych placków, podawanej z różnymi dodatkami. Wielbicielom grzybów polecam wersję polenta alla boscaiola, czyli polentę pod kołderką z duszonych leśnych grzybów. Narciarze pragnący podnieść poziom cukru mogą natomiast wzmocnić się gorącą czekoladą, przeróżnymi ciastami lub zamówić Germknödel - gotowany na parze drożdżowy pampuch nadziewany powidłami śliwkowymi, polany ciepłym sosem waniliowym i posypany zmielonym makiem. 
Dla mnie niezmiennym elementem dnia, punktualnie o 9.30 było cappuccino. Niezmiennym i niezmiennie idealnym.


A czym narciarze rozgrzewają się na dolomickich stokach? Grzane wino jest pyszne, grappa marakujowa wspaniała, ale dla mnie istnieje tylko jedno lekarstwo na mróz: bombardino! Jest to podawany na gorąco napój alkoholowy będący mieszanką ajerkoniaku i brandy (lub rumu). Najczęściej podaje się go z bitą śmietaną, jednak ja zawsze proszę o wersję senza panna - moim zdaniem słodka śmietana jest zbyt mdła i zabija smak bombardino. W tym roku zakupiłam gotową mieszankę do przygotowania bombardino w domu. Obawiam się jednak, że pite z dala od zaśnieżonych stoków nie będzie smakowało tak samo...


Na koniec pochwalę się pamiątką z wyjazdu - książką kucharską z przepisami tradycyjnej kuchni dolomickiej! Wprawdzie wszystkie przepisy są po włosku, ale cóż... ja lubię wyzwania. 


Podsumowując ubiegły tydzień: amo l'Italia, amo le Dolomiti! Szkoda tylko, że po całym pobycie i mimo przejechania 258,8 km na nartach w ciągu sześciu dni nie bardzo mam ochotę wejść na wagę... ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz