Ogólnie knajpki i bary na francuskich stokach nie wzbudzają zachwytu. W porze lunchu jest tam dziki tłum wygłodniałych narciarzy i snowboardzistów. W kolejce po (raczej średnie) jedzenie trzeba stać ok. 45 minut, a drugie tyle zajmuje dostanie się do łazienki. Słowem - istny koszmar.
Wyjątek stanowiła, położona na uboczu jednej z tras, restauracyjka Auberge de l'Archaz. Z tarasu widokowego można tam podziwiać: z jednej strony - końcówkę trasy Lutins, z drugiej - piękną alpejską panoramę. A to wszystko przy szklance pysznego vin chaud z plasterkiem grejpfruta i francuskich rarytasach. Dla mnie i moich towarzyszy bestsellerem została soupe maison, czyli domowa zupa, każdego dnia inna, ale zawsze podana równie pięknie - z francuskim tartym serem i grzanką czosnkową. Na zdjęciu widać wersję marchewkową - moim zdaniem najlepszą. Smakowitym daniem okazało się także gratin de farfales a la Savoyarde, czyli makaron farfalle w stylu regionu Savoie, zapiekany z miejscowym serem. Ukoronowanie posiłków stanowiły wyborne desery. Moim numerem jeden zostało moelleux caramel beurre salé, czyli gorąca babeczka o smaku słonego karmelu. Po prostu rozpływała się w ustach (zbyt szybko, aby udało się ją sfotografować...). Na zdjęcie załapał się natomiast inny znakomity deser - ciastko mille-feuille przekładane musem czekoladowym, podane z gałką lodów waniliowych domowej produkcji.
W mojej głowie już powstają pomysły na dania inspirowane potrawami, których skosztowałam we Francji. Na pewno będę próbowała odtworzyć którąś z zup, planuję również przestudiować francuskie przepisy na moelleux caramel. Na razie jednak pozostaje mi kolacja złożona z przywiezionych miejscowych serów (reblochon i comte) popijanych regionalnym winem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz